Pachnąca naftaliną konstrukcja narracyjna okazuje się w konsekwencji najwyższą cnotą filmu. W przeciwieństwie do hiobowych opowiastek z cyklu "reedukacja poprzez cierpienie" albo "bolesne
Nie wiem, o co spytałbym Boga, gdybym miał okazję zasiąść z nim do partii szachów - poza oczywistym pytaniem, czy nie wstyd mu siadać do partii szachów po całej historii kina, literatury i sztuk plastycznych. Myślę, że obok pytań wagi najcięższej interesowałoby mnie na przykład rozstrzygnięcie sporu o wyższości coli nad pepsi lub dylematu, czy lepiej sypać płatki śniadaniowe do mleka, czy może je mlekiem zalewać (w ostateczności wystarczyłaby kwestia dywersyfikacji w naszym życiu społecznym, albo pedofilii w kościele katolickim). Twórcom filmu podobne błahostki nie spędzają jednak snu z powiek. Być może dlatego co jakiś czas zbliżają się do granicy nachalnej katechezy.
Jeśli podejrzeliście już ocenę, domyślacie się, że nie ma tragedii. To znaczy tragedia jest, i to nie jedna, ale przynajmniej rzecz nie zjechała z taśmociągu hollywoodzkiego sakrokiczu. Spora w tym zasługa aktorskiego duetu Brenton Thwaites-David Strathairn, którzy zachowują się, jakby grali w prawdziwym filmie, zaś lakoniczne - jak się domyślam - wskazówki scenarzystów zamieniają w konkretne cechy, postawy i stanowiska. Ten pierwszy wciela się w utalentowanego dziennikarza, który po powrocie z Afganistanu próbuje posklejać swoje uczuciowe i zawodowe życie do kupy. Ten drugi - w pociesznego faceta, który zaprasza do debaty straumatyzowanego reportera i krok po kroku przekonuje go o swojej boskiej proweniencji. Chociaż twórcy próbują zasiać wątpliwości do do jego metafizycznego statusu i ogrywają od niechcenia wątek śledztwa oraz tajemnicy otaczającej nieznajomego, to umówmy się - nie przyszliśmy tu po to, żeby słuchać wywiadu z fałszywym prorokiem.
Pachnąca naftaliną konstrukcja narracyjna okazuje się w konsekwencji najwyższą cnotą filmu. W przeciwieństwie do hiobowych opowiastek z cyklu "reedukacja poprzez cierpienie" albo "bolesne wypadki współczesnego ateisty", koncept "Wywiadu z Bogiem" jest prosty i szlachetny, ogranicza się bowiem do tytułowego dialogu - dość akademickiego i pełnego dogmatów, ale jednak dialogu. Z czasem zresztą cel rozmowy staje się znacznie ważniejszy niż jej temat, z kolei scenarzyści dość odważnie zaprzeczają iście średniowiecznej wizji gorliwej wiary jako "castingu"do życia pozagrobowego (grany przez Strathairna Bóg-nie Bóg wprost to zresztą werbalizuje), w zamian dostrzegając w ludzkiej egzystencji szansę na pobicie rekordu w empatii. Bohaterowie znają definicję ironii, próbują się wzajemnie podgryzać i brać pod włos, co sprawia, że całość - mimo oczywistej reżyserskiej mizerii - jest zauważalnym ukłonem w stronie niewierzących i niepraktykujących.
Fakt, że dialog bohaterów toczy się w całkowitym oderwaniu od aktualnych problemów społecznych i religijnych, pozostaje najsłabszą stroną filmu. Z kolei fakt, że nie sprawia wrażenia, jakby autoryzował go Watykan - najsilniejszą. Ostateczny rachunek należy oczywiście do Was. Ja tylko uspokajam, że da się to oszacować bez bólu zębów - i myślę, że w tym momencie rozwoju ludzkości oraz chrześcijańskiej edukacji kinomana, nie ma lepszej rekomendacji.
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu